„W ochronie zdrowia jest dużo nierówności, braku szacunku oraz zaufania – i to na różnych płaszczyznach”
O wolontariacie oraz inkluzywności w służbie zdrowia rozmawiamy z Ane Piżl, która jest ratownicą, prowadzi fundacje Safe Water Safe Land, a jej pasją jest edukacja oraz niesienie pomocy. Co ją najbardziej irytuje w obecnych czasach, co daje nadzieje na lepsze jutro i o co walczy?
Jest Pani „ratownicą” od ponad 20 lat. No właśnie, skąd wzięło się określenie „ratownica”?
Ta moja „ratownica” zawsze wywołuje emocje (śmiech). Wymyśliłam ją bardzo świadomie – obok ratownictwa zajmuję się też zawodowo językiem, inkluzywnością i równością. Mam pewność, że język, którego używamy kształtuje rzeczywistość dookoła nas, a stosowanie feminatywów wpływa na równość. Z feminatywami jednak wiele osób – również wiele kobiet – ma problem, bo końcówka „-ka”, którą dodajemy dla utworzenia żeńskich form zawodów, odpowiada też za formy zdrobniałe rzeczowników w rodzaju żeńskim. Dlatego żeńskie formy zawodów brzmią zazwyczaj mniej poważnie. W wielu uszach „dyrektorka” nie brzmi równie sprawczo, co „dyrektor”, a „sekretarka” to praktycznie inny zawód niż „sekretarz”.
Dlatego bardzo lubię formy zakończone na „-yni” (jak np. mistrzyni, kierowczyni) oraz takie jak czarownica, pracownica, zakonnica, wietrznica. I właśnie stąd powstała moja „ratownica”. Jest silna, sprawcza i twarda – bo takie jest ratownictwo (a przynajmniej jedna z jego twarzy).
Nikomu jednak nie narzucam tej formy. Mam do niej luźny stosunek – to trochę językowa zabawa, trochę prowokacja do rozmów. Osobiście – jako osoba niebinarna – jestem też „ratownikiem”. Nie mam problemu z żadną formą. Nie jest to również najbardziej istotna część mojej pracy.
Gdy zaczynała Pani pracę w ratownictwie mało kobiet jeździło w karetkach. Jak ta sytuacja zmieniła się w ostatnich latach?
Dwadzieścia lat temu, gdy zaczynałam pracę w ratownictwie, koncept kobiet w podziale bojowym w straży, jak i w karetkach, rzeczywiście nie był popularny. Z perspektywy czasu widzę jednak, że łatwiej kobietom odnaleźć się w zawodach stereotypowo uznawanych za męskie, niż wielu mężczyznom zmierzyć się z faktem, że to jednak nie są wcale „męskie zawody” (śmiech).
Co jest dla Pani najważniejsze w pracy ratownicy?
Najbardziej istotne wydaje mi się uwrażliwienie ludzi na konieczność podjęcia pierwszej pomocy. Bez działania świadków i świadkiń jesteśmy często w naszej pracy bezsilni. Dlatego najbardziej angażuję się w edukację.
Miewa Pani chwile zwątpienia?
Jest ktoś, kto nie ma chwil zwątpienia? Mam ich dużo – najwięcej dotyczy aktualnej sytuacji społeczno-politycznej w Polsce. To dla mnie przytłaczający okres w życiu. Trudnym tematem jest również polityka rządu w temacie ochrony zdrowia (a właściwie może należałoby powiedzieć „brak polityki”). Dotyka mnie też aktualna nagonka na osoby nieheteronormatywne. Próbowałam sobie radzić na różne sposoby, ale żaden nie był wystarczająco dobry. Finalnie – po wielu latach działań, projektów, walki, protestów – zdecydowałam się na emigrację i nie mieszkam już w Polsce. To nie jest dobry kraj do życia.
Co miało wpływ na stworzenie projektu Shekle i na czym on polegał?
To był sportowo-feministyczny projekt, który zainicjowałam i prowadziłam w latach 2016-2019, żeby zwrócić uwagę na problem dyscyplin stereotypowo uznawanych za męskie. Shekle to załoga regatowa, którą tworzyłyśmy w 100% kobiecym składzie i wystartowałyśmy w nim w morskich mistrzostwach Europy klasy ORC. To był ważny głos, bo byłyśmy jedyną kobiecą załogą w Polsce, ścigającą się na morskich, dużych jachtach (50 stóp). Temat podniesiony przez Shekle można też zresztą rozszerzyć właśnie na zawody postrzegane jako „męskie”, wśród których jest właśnie np. ratownictwo, szczególnie to specjalistyczne – górskie i morskie.